ze sobą. Stoi tam specjalnie w tym celu mnich z kilofem i wagą. Chcesz skorzystać
z kilofa – płacisz piętnaście kopiejek. Chcesz zabrać ze sobą święty kamień – zważ i zabieraj, po dziewięćdziesiąt dziewięć kopiejek funt. W ten sposób Witalis powolutku oczyszcza do niczego niezdatną działkę, a skarbiec klasztorny ma dochód. Nieźle pomyślane, co? Albo woda. Cała kompania mnichów rozlewa tutejszą studzienną wodę w butelki, kapsluje, nakleja etykietki „Nowoararacki święty płyn pobłogosławiony przez najczcigodniejszego ojca Witalisa”, potem tę H2O hurtem przesyła na ląd, do Pitra, a zwłaszcza do nabożnej Moskwy. A w Araracie dla wygody pielgrzymów urządzono cud nad cudy, dziw nad dziwy, nazywa się to „automaty z wodą święconą”. Stoi sobie drewniany pawilon, a w nim przemyślne maszyny, wynalazek tutejszych Kulibinów. Wpuszcza człowiek w szparę piątaka, moneta pada na klapkę, uchyla się membranka i do kubka spływa święty płyn. Jest i coś droższego: za dziesiątaka dolewa się jeszcze syropu malinowego, szczególnie jakoś „potrójnie pobłogosławionego”. Mówią, że latem kolejka tam stoi, ale mnie się nie powiodło – od połowy jesieni pawilonik zamykają, żeby przemyślnego sprzętu nie uszkodziły nocne przymrozki. Nic to, wcześniej czy później Witalis wpadnie na pomysł, żeby w środku postawić maszynę parową dla ogrzania pomieszczenia, i wtedy automaty będą mu także zimą plon przynosić. A to jeszcze nic! Kilka dziesięcin najlepszej podmiejskiej ziemi archimandryta odstąpił pod prywatną lecznicę psychiatryczną, za co dostaje ni to pięćdziesiąt, ni to siedemdziesiąt tysięcy rocznie. Włada tą posępną instytucją niejaki Donat Korowin, z tych samych Korowinów, właścicieli połowy uralskich kopalni i fabryk. Wynika więc z tego, że kuzyni doktora wysysają krew i pot z braci w Chrystusie, a Donat Sawwicz przeciwnie – leczy poranione dusze. Mówią, co prawda, że przyjmuje do swojego cudownego szpitala tylko nielicznych wybrańców, których wariactwo wydaje się eskulapowi milionerowi interesujące z naukowego punktu widzenia. Widziałem tę jego lecznicę. Ani ścian, ani zamków, nic tylko łączki, zagajniczki, domki dla lalek, pagódki, altanki, stawy ze strumyczkami, oranżerie – po prostu rajskie miejsce. Chciałbym się tak poleczyć z tydzień, dwa. Metoda Korowina jest najbardziej, jak tylko może być, postępowa i dla psychiatrii nawet rewolucyjna. Do niego ze Szwajcarii i – aż strach powiedzieć – z samego Wiednia przyjeżdżają się uczyć. No, może nie uczyć się, tylko popatrzeć sobie, ale, tak czy inaczej, jest się czym pochwalić. Rewolucyjność polega zaś na tym, że Korowin trzyma swoich pacjentów nie w zamknięciu, jak to od dawna jest przyjęte w cywilizowanych krajach, tylko na zupełnej swobodzie – łaź sobie, gdzie tylko chcesz. To przydaje nowoararackiemu tłumowi ulicznemu szczególnej pikanterii: dojdź tu, kto ze spotkanych przechodniów to człowiek normalny, który przyjechał na wyspy pomodlić się, oczyścić dusze i świętej woduchny popić, a który stuknięty i klient Korowina. Niekiedy, co prawda, nie trzeba nawet łamać sobie głowy. Na przykład – nie zdążyłem zejść z parowca, kiedy podszedł do mnie wielce malowniczy okaz. Proszę sobie wyobrazić kosmyk bródki przy do czysta zgolonych wąsach, pod pachą zwinięty parasol (a przypominam, że padał ohydny, lodowaty deszczyk), berecik typu „Doktor Faust”, na długachnym nosie – ogromne okulary z grubaśnymi fioletowymi szkłami. Ów Faust, czy też raczej kapitan Fracasse, wlepił we mnie oczy w najbardziej bezceremonialny sposób, pokręcił jakimiś metalowymi dźwigienkami na oprawce swoich okularów i wymamrotał nadzwyczaj niespokojnym tonem: „Aj, aj. Klatka piersiowa – zimna, szarozielona gama, czoło – gorąca, pąsowa. Bardzo, bardzo niebezpiecznie. Strzeż się własnego rozumu”. Potem odwrócił się do mojego sąsiada z kajuty, pulchnego jegomościa z moskiewskiej palestry, i też powiedział mu coś paskudnego: „A u pana występuje bura emanacja z lewej półkuli mózgowej. Proszę nie pić alkoholu, tłustego nie jeść, bo inaczej z panem