I zacząłem jeździć do jej bajzlu niemal codziennie. Ale do panienek nie chodziłem,
siedziałem z gospodynią i prowadziłem z nią mądre, cyniczne rozmowy w takim duchu, jaki mógł się jej spodobać. I za każdym razem zostawiałem pieniądze – szczodrze, dwa razy więcej od zwykłej stawki. Ją to zaczęło intrygować. Wciąż w żaden sposób nie mogła mnie do określonej męskiej kategorii przyszpilić. Potem wyobraziła sobie, że jestem w niej zakochany, i z początku nabrała do mnie jeszcze większej pogardy niż do innych swoich klientów. Mówi do mnie kiedyś ze śmiechem: „Co to się pan tak migdali? Dziwię się panu. Na nieśmiałego pan nie wygląda. Ja, chwała Bogu, nie jestem jakąś tam ingenue. Jeśli chce mi pan wleźć do łóżka, to niech pan powie. Tyle pan tu pieniędzy zostawił, że z samej uczciwości panu nie odmówię”. Podziękowałem uprzejmie, zaproszenie przyjąłem i udaliśmy się do jej sypialni. Dziwna to była miłosna schadzka: każde z nas chciało zaimponować drugiemu swoją sztuką i oboje byliśmy chłodni. Ona dlatego, że już dawno była całkiem wypalona. Ja dlatego, że czegoś innego było mi trzeba. Pod koniec, zupełnie już wyczerpana, powiedziała: „Nie mogę pana zrozumieć”. I to był pierwszy krok do zwycięstwa. Chodzić do niej potem nie przestałem, ale do sypialni się nie pchałem, a ona nie zapraszała. Przyglądała mi się, wpatrywała we mnie, jakby chciała wyszukać coś dawno zapomnianego. Zacząłem ją po trochu wypytywać o przeszłość. Nie o kobiecą przeszłość – uchowaj Boże. O dzieciństwo, o rodziców, o przyjaciółki z gimnazjum. Chciałem, żeby przypomniała sobie inne czasy, kiedy jeszcze w niej dusza i uczucia nie zmartwiały. Madame Pozdniajewa z początku odpowiadała krótko, niechętnie, ale potem stała się rozmowniejsza – nic, tylko słuchać. No, co jak co, ale słuchać umiałem. Tak przekroczyłem drugi stopień, zdobyłem jej zaufanie, co samo w sobie było niemałym osiągnięciem. I kiedy zaprosiła mnie do swego buduaru drugi raz, kilka tygodni później, to zachowywała się już zupełnie inaczej, bez żadnej mechaniczności. A w końcu wzięła i rozpłakała się. Sama strasznie się tym zdziwiła; trzynaście lat – powiada – jednej łezki uronić nie potrafiłam, a tu masz! Takiej miłości, jaką mnie Pozdniajewa obdarzyła, nigdy przedtem nie znałem. Jakby groblę przerwało, a potok mnie porwał i poniósł. Było to prawdziwe cudo – obserwować, jak martwa dusza ożywa. Jakby z pustynnej popękanej ziemi trysnęły nagle czyste źródła, wyrosły wspaniałe trawy i rozwinęły się niebywałej piękności kwiaty. Burdel swój zamknęła. Zarobione na rajfurzeniu pieniądze rozdała dziewczynom, rozpuściła je na cztery strony świata. Złowrogą swoją fototekę zniszczyła. A sama zmieniła się nie do poznania. Odmłodniała, odświeżyła się – no, po prostu dziewczynka. Od rana śpiewa, śmieje się. I płakała też, co prawda, często, ale bez goryczy – po prostu wypływały z niej niezużyte przez tyle lat łzy. I ja ją kochałem. Po prostu nie mogłem się nacieszyć dziełem swoich rąk. Cieszyłem się miesiąc, dwa. Na trzeci zmęczyłem się radością. Kiedyś rankiem (ona jeszcze spała) wyszedłem z domu, wziąłem fiakra i kazałem się wieźć na dworzec. Pojechałem do Paryża. A jej zostawiłem liścik: że niby mieszkanie do końca roku opłacone, pieniądze w szkatułce, wybacz, żegnaj. Opowiadano mi potem, że ona, obudziwszy się i liścik przeczytawszy, wyskoczyła z domu w samej koszuli, pobiegła gdzieś ulicą i więcej do mieszkania nie wróciła. Z zagranicy przyjechałem pół roku później, już zimą. Wynająłem dom, zacząłem żyć wedle dawnego obyczaju, ale tymczasem coś we mnie pękło, znajome zabawy nie przynosiły mi radości. Jechałem raz Ligowką do jakiejś podmiejskiej willi i w rowie przy drodze zobaczyłem ją, Pozdniajewą – brudną, sparszywiałą, siwowłosą, prawie bezzębną. Ona mnie widzieć nie mogła, bo walała się pijana do nieprzytomności. W tej właśnie chwili niewidzialna czara się przelała. Cały zadrżałem, oblałem się zimnym potem, zobaczyłem rozwierające się przede mną piekło. Przestraszyłem się, sumienie się we mnie przebudziło.