Manchesteru, by z przyjaciółmi pójść do kina, a J.T. poszedł do
Kileyów. Zamierzał grać w nintendo z Georgiem i zostać tam na noc. Tak więc Lucy miała cały wieczór dla siebie. Trawa na łące, upstrzona stokrotkami i rumiankami, sięgała kolan. Ponieważ z zachodu nadciągały chmury, nie należało zapuszczać się zbyt daleko w las. Burza jednak mogła oczyścić parne, duszne powietrze. Za starym murem, który wyznaczał granicę łąki, rozciągał się las. Rosły tu dęby, klony, sosny i buki. Lucy przeskoczyła przez mur i stanęła w cieniu wielkiego klonu, który znakomicie nadawał się do wspinania. Z górnych gałęzi musiał rozciągać się wspaniały widok. Przyszło jej do głowy, że mogłaby tam posiedzieć i poobserwować ptaki, ciesząc się samotnością. Podskoczyła i zawisła na najniższej gałęzi. Od dziecka uwielbiała wspinać się po drzewach. W Waszyngtonie pracowała w muzeum przy organizacji wycieczek tematycznych. W tej pracy doskonale łączyła wykształcenie antropologiczne z zamiłowaniem do życia na świeżym powietrzu. Lucy odnalazła w sobie pasję i talent. W wyjątkowo przenikliwy sposób odkrywała, czego ludzie naprawdę potrzebują, i potrafiła zaspokoić te oczekiwania podczas wypraw, które przyciągały uwagę już podczas przeglądania folderów reklamowych. Ta umiejętność bardzo jej się przydała, gdy zaczęła pracować na własną rękę, a wielu waszyngtońskich klientów nadal korzystało z jej usług. Wspinała się coraz wyżej, ocierając sobie ręce o szorstką korę. W końcu znalazła odpowiednią gałąź i usiadła na niej, spuszczając nogi w dół. Nawet bez lornetki widok zapierał dech w piersiach: lasy, pola, kamienne murki, strumień, jej żółty dom, wciśnięty w wąski pasek względnie płaskiego terenu. Niedaleko znajdował się cmentarz, położony na zboczu, żeby nie zajmować cennego płaskiego terenu, przeznaczonego na uprawy. Znajdował się tam grób prezydenta Calvina Coolidge’a. Ostrożnie przytrzymując się gałęzi, Lucy zdjęła z szyi lornetkę i przyłożyła ją do oczu z nadzieją, że na zamglonym niebie uda się jej wypatrzyć sokoła. Naraz od strony lasu dobiegł ją jakiś hałas. Zastygła i zaczęła nasłuchiwać. To nie była wiewiórka ani jeleń. Może łoś? Przypomniały jej się wcześniejsze wypadki i wzruszyła ramionami. Zwykłe leśne odgłosy, też mi coś, pomyślała. Ostrożnie rozejrzała się po najbliższej okolicy. Krzaki. Drzewa. I Sebastian Redwing. Z wrażenia straciła równowagę i wypuściła lornetkę z ręki. Sebastian zdążył się uchylić w ostatniej chwili, ale zręcznie złapał metalowy przedmiot i podniósł głowę. – Chcesz mnie zabić, Lucy? – Niezły pomysł – wykrztusiła. – Cholera jasna, Redwing, co ty tutaj robisz? – Chciałaś, żebym ci pomógł, więc jestem. Lucy była przekonana, że to tylko halucynacje spowodowane upałem. Sebastian nie mógł być w Vermoncie, bo przecież leżał na hamaku w Wyomingu, otoczony swoimi psami i końmi.